24.03.2013, 21:26
From uk to Balkans 2011
Minelo kilka miesiecy od powrotu z Sycylii. Byl lipiec 2010. W jakis sposob oswoilismy sie juz z odejsciem Pysia. Oczywiscie pozostal w naszych myslach ,i to się nie zmieni ale dotychczas zdazylem pozegnac sie sie juz z tyloma znajomymi, przyjaciolmi motocyklistami ze z czasem zacząłem przyjmowac tego typu wiadomości nieco spokojniej chociaz ponoc nie mozna sie uodpornic od tego typu wydarzen. W kazdym razie nauczylem sie juz radzic sobie z emocjami w takich przypadkach. Wiadomo jest smutek i zal ale nie ma co patrzec non stop w przeszlosc. Nastepnym razem moge byc to ja a skoro dotad nie jestem i zycie plynie dalej to nastal najwyzszy czas by zaczac planowac jakas trase na przyszly rok.
Spotkalismy sie wszyscy u Seby w Cheshire.
Bylo naprawde milo znowu zobaczyc te ryje i powspominac przezyte chwile oraz oczywiscie wreszcie zaczac wymyslac jakis cel na nastepna wyprawe. Vman ,Uysy i Fresz z Cardiff zdeklarowali sie jechac z nami. Pozostalo juz tylko obrac jakis cel. Pomysly padaly rozne. Norwegia,Balkany, nawet wschod i Rosja, w koncu po dlugich debatach zdecydowalismy sie na kierunek balkanski. Dlaczego? Nie mam pojecia. Najwazniejsze bylo jednak ze mamy juz punkt docelowy.
W prawdzie znowu powtarzalismy ten sam blad czyli jechalismy zbyt liczna grupa ale nie ma co ukrywac -zdazylismy sie zaprzyjaznic wiec szukanie nowych uczestnikow byloby zupelnym bezsensem. Kruku mial spore watpliwosci, marudzil ze jest nas zbyt wielu przez co znowu bedzie balagan i trudno bylo nieprzyznac mu racji jednak nie wyobrazalismy sobie jazdy w innym skladzie. Kruk zdecydowal ze tym razem odpuszcza .W planach mial wyprawe do Mongolii za dwa lata i postanowil rok 2011 poswiecic na odkladanie kasy na ten wypad.
Trudno , bez niego tez damy rade. Na drugi dzien gdy zegnalismy sie z Seba wiedzielismy jedynie ze jedziemy na Balkany i ze jest nas wiecej niz podczas wyprawy na Sycylie . To nie wróżyło dobrze. Sklad byl nastepujacy: Seba,Ruthi,Tymot,Dominik,Vman,Uysy,Fresz,Maras. Duzo za duzo ale damy rade. Bedzie git .
Dla mnie na chwile obecna priorytetem bylo znalezc nowy motocykl . Po ostatnich przygodach z moim ukochanym fortepianem bylem przekonany ze zarowno dla mnie jak i dla choppera bedzie znacznie lepiej jak znajde cos bardziej pasujacego do turystyki, dzieki czemu nie bede sie znowu wlekl na koncu peletonu.
Na poczatku zakochalem sie w hayabusie . Wlasciwie bylem prawie pewien ze w najblizszym czasie stane sie posiadaczem takiego sprzetu. Moc powalala wyglad rowniez i ponoc sprawdzala sie także w turystyce. Cena byla lekka zapora ale ludzilem sie ze moze znajde jakas okazje typu dobry rocznik z malym przebiegiem . Oczywiscie wszyscy moi bliscy gdy sie tylko dowiedzieli co chce kupic zaczeli mnie zniechecac . Ze za mocny sprzet jak dla mnie , ze napewno sie zabije na pierwszym zakrecie i inne tego typu argumenty majace mnie odwiesc od tego pomyslu. Wlasciwie im bardziej oni cisneli tym bardziej ja bylem zdecydowany na ten model. Musialem go mieć !!!
Mijaly tygodnie a ja nie moglem znalezc niczego w dobrym stanie ponizej trzech tysiecy funtow , a ta kwota byla dla mnie stanowczo za duza.
Sierpien zmienil wszystko. Moja Pani zaszla w ciaze. Nie posiadalem sie ze szczescia jednak bylo teraz oczywiste ze kupno tak drogiego motocykla jak hayabusa , tym bardziej za gotowke ( kupowania na raty unikam jak ognia ) zwazywszy na czekajace mnie w przyszlosci wydatki nie wchodzilo w rachube. No chyba ze sprzedalbym fortepiana . Myslalem na poczatku o tym lecz nie potrafilbym tego zrobic ,przyzwyczailem sie do tego zawalidrogi. Wyjscie bylo jedno. Musialem znalezc cos znacznie tanszego co bedzie sie nadawalo do tego typu wypadu.
Po przegladnieciu tutejszego rynku motocyklowego zdecydowalem wybrac pomiedzy : Banditem, Fazerem, lub super okazja na vstroma, jesli sie trafi. Superokazja byla jedna ale ktos mi ja sprzatnal z przed nosa i lekko uszkodzony v strom poszedl za 1300. Zaczynalem sie denerwowac. Wreszcie po miesiacu znalazlem zoltego szerszenia. Wlasciwie musztardowego . Yamaha fazer 600. Cena byla okazyjna zaledwie 900 funtow przebieg niewielki ok 30 tysiecy.Stan dobry. Bylem praktycznie przekonany ze tego typu motocykl bedzie sie nadawal . Minal tydzien i mój nowy nabytek stal juz pod domem
Musialem tylko przed wyjazdem zakupic zestaw kufrow i inne akcesoria niezbedne do dluzszej trasy ale mialem na to mnostwo czasu. Najwazniejsze ze podstawa czyli motur juz byl.
Krok po kroku zaczynalo sie wszystko ukladac.
Planujac wyprawe na Balkany nie bylo juz tylu watpliwosci jak podczas Sycylii. Wowczas wciaz niedowierzalem ze uda sie to dociagnac do konca , wszystko bylo takie niepewne. Tym razem bylem zupelnie spokojny i wiedzialem ze jesli nie wydarzy sie nic niespodziewanego to na sto procent machniemy tego tripa.
W tym miejscu musze oddac poklon mojej lepszej polowie. Ona wie najlepiej jak wazne jest dla mnie tego typu odciecie mysli od codziennosci , jak bardzo potrzebuje takiej wyprawy chociaz raz w roku . Nasz syn mial sie urodzic w kwietniu czyli zaledwie miesiac pozniej juz powinnismy wyjezdzac. Farida nie widziala w tym problemu. Kocham ja za to. Zdecydowala ze w tym okresie przyjedzie jej mama do pomocy a ja bede mogl sie skupic tylko na wyjezdzie. Dzieki kotku. Naprawde to doceniam.
Wszystko pomalu zaczynalo sie ukladac ale oczywiscie bylo by zbyt cudownie gdyby cos sie nie zepsulo.
Jednego dnia na naszym forum znalazlem wpis Seby informujacy ze ze wzgledu na klopoty finansowe i inne pierdoly rezygnuje z wyjazdu. Jakby tego bylo malo Tymot mial problemy z otrzymaniem urlopu i zapowiedzial ze tez nie jedzie. Robilo sie nieciekawie. Od kilku tygodni wiedzielismy ze Ruthi sie wylamuje bo jego pani jest w ciazy i porod pokrywa sie z data wyjazdu. Bylo nas coraz mniej.Postanowilem obdzwonic wszystkich ktorzy mieli jechac i upewnic sie czy jeszcze ktos sie waha.No i sie kurwa zdziwilem.
Vman zrezygnowal -powod –kasa. Uysy rowniez mial spore problemy finansowe i nie mogl mi zapewnic ze bedzie jechal na sto procent . Jedynie Dominik i Fresz powiedzieli ze jada bez wzgledu na sytuacje polityczna, prognoze pogody i przepowiednie nostradamusa. Dziwnie sie zrobilo z osmiu zostalo trzech. Pogodzilem sie z tym chociaz wsciekly to delikatne okreslenie stanu w ktorym sie wtedy znajdowalem. Troje to tez grupa i poruszanie sie napewno bedzie latwiejsze, probowalem szukac pozytywow w calej tej sytuacji i to byl chyba jedyny. Nie ma sie co lamac, bedzie git.
Skupilem sie na szukaniu osprzetu do motocykla a troche tego bylo . Nie tylko kufry . Musialem sie miedzy innymi rozejrzec za szyba bo ta owiewka ktora malem prawie wogole nie spelniala swojego zadania.
W miedzyczasie dezerter Seba zaprosil nas do swojej wioski na grilla a przy okazji powiedzial mi ze mozemy zrobic delikatny serwis mojego motura. Ta propozycja sprawila ze juz przestalem sie gniewac .
. Reszta ekipy tez miala dojechac wiec moglibysmy szczegolowo obgadac trase Balkanska. Pobyt u Seby okazal sie strzalem w dziesiatke . Udalo nam sie wplynac na chlopakow i zmienili zdanie - znowu bylo nas pieciu bo zarowno Seba jak i Tymot zdecydowali ze jednak jada. Tylko krowa nie zmienia pogladow jak mawiaja gorale. Czego chciec wiecej ? Moto zostalo dopieszczone, chlopaki dolaczyly do nas . Pozostala tylko zmiana opon , kupno kufrow i mozna jechac.
Postanowilismy rowniez zalozyc wlasna strone internetowa . Taka tylko nasza ,mowiaca o naszych podrozach i na ktorej nikt nie bedzie nas ograniczal czy tez poprawial jak to bylo na innych forach. Chlopaki zadzialaly i niebawem powstalo forum pt independent –riders.com .
Nigdy nie przypuszczalbym ze pomysl z Sycylia z przed kilku lat doprowadzi do tego ze spotkam takich ludzi. Ludzi ktorzy nadaja w tylko sobie znanym jezyku , ktory dla osoby postronnej moglby zostac odebrany jak belkot jakiegos dewianta. Ludzi ktorzy dziela ta sama pasje i mimo tego ze kazdy ma swoje zycie , swoje problemy to gdy sie spotykamy w trasie jest cos czego kurwa nie potrafie opisac wiec nie bede sie silil na metafory. Stworzylismy naprawde zgrana ekipe , mamy wlasna strone a ja jestem kronikarzem opisujacym nasze wypady. No i za pare miesiecy jedziemy na Balkany.
Mijaly tygodnie .Wszystko co powinienem zrobic z motocyklem zostalo wykonane. Pomalu Fazerek zaczynal wygladac jak rasowy motocykl turystyczny. Wlasciwie pozostalo tylko odliczanie dni. Na nic innego nie mialem wlasciwie czasu bo 29 kwietnia urodzil sie moj Synek Stanley i raczej nie mialem ani chwili na myslenie o czymkolwiek innym niz o tym w jaki sposob pomoc mojej pani w opiece nad juniorem. Nawet sie nie obejrzalem gdy do wyjazdu pozostalo zaledwie kilka dni.
Podczas gdy wydawalo sie ze nic juz sie nie zmieni odpadl Tymot . Powod byl nie banalny choc mogl się taki wydawac. Pies Tymota powaznie się rozchorowal,cos z kregoslupem ,w każdym razie konieczny byl wyjazd do Polski by go uratowac. Sprawa oczywista , pies jest jak czlonek rodziny wiec wyszedl by Tymotek na ostatnia kanalie jakby postapil inaczej chociaż trudno bylo nam sie z tym pogodzic. Na tydzien przed wyjazdem wychodzilo wiec na to ze jedziemy we czworke-Seba Dominik,Fresz no i ja czyli Maras. Zamowilem jak zwykle pamiatkowe naklejki wyprawy u Uysego i pozostalo nam tylko odliczac dni i planowac swoje odcinki .
03.06.2011. piatek.
Motocykl byl juz spakowany i gotowy do trasy od kilku dni. To byl dla mnie szalony tydzien. Poza pomoca Faridzie przy juniorze musialem sie skupic na przeprowadzce , pracy i wyjezdzie. Duzo tego było i momentami nie dawalem rady.
Trudno bylo sie ogarnac wiec w dzien wyjazdu nie bylem do konca pewien czy wszystko spakowalem. Nawet nie wspomne ze nie sprawdzilem u mechanika sprzetu przed wyjazdem . Nie bylo czasu. Mialem tylko nadzieje ze wszystko bedzie ok. Jak dotad nic mi sie nie psulo wiec jak bozia pozwoli w trasie powinno być bez przygod Fresz dotarl okolo czternastej. Szybko zjedlismy obiad i mozna bylo wyruszac.
Tym razem bylo inaczej niz ostatnim razem gdy wyruszalem na Sycylie. Tego dnia oprocz mojej Fa zostawialem tez Stasia. Dziwnie sie czulem. Przyzekalem sobie w mysli ze bede jechal ostroznie by zobaczyc jak mlody dorasta. Po wypadku Pysia pozostal w podświadomości jakis maly niepokoj . Szybkie pozegnanie , i juz po chwili bylismy na drodze prowadzacej do Dover. Na dzien dzisiejszy plan byl prosty : mielismy wszyscy sie spotkac w Guilford u Kruka i z tamtad wyruszyc juz w trase wlasciwa , no i oczywiscie jechac jak najdalej
Po pierwszych przejechanych milach mlody byl blady . Na pierwszym postoju spytal - tu cytat : co ty kurwa odpierdalasz Marku? Mial troche racji. Jechalem za szybko , do tego probowalem sie skupic na nawigacji ktorej nie widzialem zbyt wyraznie przez slonce i ogolnie poczatek wspolnej jazdy byl raczej nie bardzo pozytywny . Przystopowalem i staralem się już jechac poprawnie.
Podczas gdy juz wydawalo mi sie ze wszystko gra tuz przed naszym zjazdem moj tom tom odmowil wspolpracy gdyz wczesniej zapomnialem go podlaczyc do gniazdka i bateria siadla. Musielismy przez to nadlozyc ladnych kilkanascie kilometrow a do tego wbilismy sie w naprawde spory korek. Coz ,trzeba filtrowac co mnie nie cieszylo gdyz moje boczne kufry nie należały do najwezszych.
Fresz ruszyl przodem i glosnym wydechem rozganial auta po czym ja moglem sie wbijac w przestrzen pomiedzy nimi . Minelo czterdziesci minut i wreszcie dotarlismy na miejsce. Kruk juz czekal wraz ze swoim nowym supermoto dr 400 . Ladny sprzet trzeba przyznac . Reszta ekipy w postaci Dominika i Seby jeszcze nie dotarla. – czekamy . Po okolo pol godziny pojawil sie Dominik
Nie chcialo mi sie wierzyc w to co powiedzial . Ponoc Seba kilkanascie kilometrow od domu na autostradzie zgubil cala kase . Poprostu wyfrunela mu razem z dokumentami z tank baga i teraz chodzi chlopak po ulicy i zbiera co sie da .
Wiem ze byla to powazna sytuacja ale gdy tylko wyobrazilem sobie Sebastiana ganiajacego po drodze za unoszacymi sie banknotami malo sie nie poszczalem ze smiechu. Jeszcze sie wyprawa nie zaczela na dobre a juz cos sie dzieje. To dobrze wrozylo na przyszlosc .
Przygoda Seby wymusila mala zmiane i nasz pechowiec mial do nas dolaczyc dopiero w okolicach Folkestone .
Pozegnalismy sie z Krukiem i juz w trojke ruszylismy przed siebie. W glowie kotlowaly mi sie mysli . To juz teraz, zaczelo sie. Nie moglem sie doczekac . Jechalem do krajow w ktorych wczesniej nigdy nie bylem , ba o niektorych nawet niewiele wiedzialem np o Czarnogorze czy tez Kosowie a teraz wygladalo na to ze bede mial okazje zjechac je na motocyklu. Czy zycie nie jest piekne? Brzmi to banalnie ale marzenia sa po to by je spelniac a my to wlasnie robilismy.
Wreszcie na umowionym serwisie spotkalismy sie z Seba. Nie bylo mu do smiechu a my musielismy sie powstrzymywac z calych sil by nie wybuchnac rechotem. Gdy zsumowal straty okazalo sie ze jest w plecy okolo szescdziesieciu euro wiec nie bylo az tak zle. Wszystkie karty i czesc gotowki znalazl wiec byl zdecydowany ze jedzie z nami . Dotankowalismy sie i wystartowalismy .
Nastepny postoj dopiero przy tunelu w Dover.
Droga do przeprawy minela bez przygod . Po godzinie juz wprowadzalismy motocykle do pociagu ktory mial nas przetransportowac na druga strone kanalu la manche. Gdy zsiedlismy z motocykli cale napiecie momentalnie z nas zeszlo. Bylo około godziny dwudziestej. Chyba nawet Seba juz zapomnial o swojej przygodzie z przed paru godzin i razem z nami zartowal . Pierwsze wspolne fotki i omawianie planow podrozy z ktorych zawsze tak naprawde nic nie wynika bo zycie weryfikuje je zawsze na swoj wlasny sposob . Jest wesolo . Jedynie unoszacy sie w powietrzu intensywny zapach fekaliow psol te jakze mila atmosfere. Staralismy sie nie zwracac na to uwagi, prawdziwa przyczyne tego zapachu znaly tylko dwie osoby. Ja i wlasciciel gownianego sprayu czyli Dominik.
Jedno psikniecie a ile radosci. Najbardziej bawily mnie teorie typu : musiala gdzies rura od kanalizy wywalic itp. Od tego momentu tekst “ ale jebie gownem” juz zawsze bedzie mi sie kojarzyl z ta wyprawa. Po pol godziny moglismy przestawic zegarki o godzine do przodu i wskakiwac na motocykle. Powtarzalem sobie jak mantre: prawa strona prawa strona. Zawsze mam z tym problem przez pierwsza godzine jazdy po drugiej stronie kanalu .
Jedziemy przed siebie. Plan jest prosty: dotrzec jak najdalej , a gdy juz nas dopadnie zmeczenie znalezc nocleg na jakiejs stacji gdzie bedzie kawalek trawy by rozbic namiot. Zatrzymujemy sie jeszcze by sie zatankowac i przy okazji zjesc zapasy przygotowane przez nasze kobiety. Salatka z tunczyka ktora czestowal Dominik znika w kilka minut.
. Mimo poznej pory a w koncu byla tu juz jedenasta zaden z nas nie wygladal na spiacego, wrecz przeciwnie. Adrenalinka dawala znac o sobie. Mielismy przed soba kilkaset kilometrow autostrad wiec im szybciej ten dystans pokonamy tym lepiej. Nie ma opierdalania sie , byle do przodu.
Okolo godziny drugiej zdecydowalismy ze juz najwyzszy czas zjechac na odpoczynek. Bylismy okolo stu kilometrow przed Luxemburgiem wiec machnelismy tego dnia calkiem spory dystans .dokladnie 712 km . Seba znalazl stacje gdzie mielismy zarowno miejsce na namioty jak i calodobowy sklep, niczego wiecej nie potrzebowaliśmy . Stawiamy motocykle i od razu kupujemy kilka piwek ,pomimo poznej pory rozmowy sie nie koncza . Znowu w powietrzu pojawil sie znajomy zapaszek z tunelu ,plakalem ze smiechu gdy sluchalem teorii ze moze tutejsze pola nawozone sa jakims gownem. No ale jak to wytlumaczyc inaczej ??? jest klimat . Jestesmy tak podekscytowani ze dopiero gdy niebo zaczynalo jasniec okolo godziny czwartej decydujemy sie isc spac. Noc byla bardzo ciepla wiec rozbijanie namiotow nie mialo sensu. Jedynie Fresz sie wylamal ,reszta poprostu rozlozyla maty i wbila sie w spiwory.
Probowalem tak zasnac ale zbierajaca sie na trawie poranna rosa troche mnie zniechecila . Rozlozylem spiwor na znajdujacym sie obok kamiennym stoliku piknikowym i zasnalem. Pierwszy nocleg na dziko .Mialem nadzieje ze bedzie takich wiecej bo poczatek byl obiecujacy.
04.06.2011 Sobota
Okolo dziewiatej obudzil mnie rechot Fresza i dzwiek aparatu fotograficznego.
Gdy tylko sie mlody wyczolgal z namiotu i zobaczyl jak spimy musial odwalic sesje fotograficzna. Faktycznie musialo to wygladac dziwnie ,szczegolnie dla osob ktore chcialy zjesc sniadanie na stoliczku podczas gdy lezal na nim jakis troll , a obok na materacach spala reszta ekipy.
Szybko sie zaczelismy zawijac i po pietnastu minutach pierwsza rodzinka juz mogla zaliczyc sniadanko podczas gdy my skladalismy caly majdan i szykowalismy sie do najnudniejszego dnia calej wyprawy.
Na dzis musielismy poprostu cisnac po autostradach byle do Austrii gdzie miala sie zaczac ta bardziej przyjemna czesc wyprawy. Niestety ,na chwile obecna mielismy przed nami nudna jak moda na sukces Germanie .
Chocbym niewiem jak wysilal wyobraznie nie jestem w stanie ubarwic tego dnia. Poprostu nuuuudy. Proste jak deska do prasowania niemieckie autostrady i pochlanianie kilometrow byle tylko dostac sie do Alp. Pogoda byla w porzadku ,ani za goraco ani za zimno. Postoje tylko na tankowanie albo aby cos zjesc. Zdecydowalismy wspolnie ze na noc zatrzymamy sie znowu na jakims parkingu gdzie tylko bedzie kawalek polany aby rozbic namioty. Trzeba oszczedzac bo nie wiadomo co nas bedzie czekalo dalej.
Okolo godziny dwudziestej dotarlismy do Kempten.
Podczas ostatniej podrozy na Sycylie mielismy tu rowniez postoj ,tyle ze wowczas deszcz napierdalal niemilosiernie , dzisiaj pogoda nam sprzyjala. Parking spelnaial wszystkie nasze wymagania : byl prysznic , sklep i knajpa . Postanowilismy poszukac w okolicy jakiegos miejsca by rozbic obozowisko. Po kilku minutach znaleźliśmy nieopodal naprawde ladna polanke . Na tyle oddalona by nie rzucac sie w oczy i na tyle bliska by bez problemu sie wykapac i wypic piwo w knajpie. Los nam znowu sprzyjal. Drugi nocleg za darmo, oby tak dalej.
Zaczelismy rozbijac namioty.
Tym razem nikt juz nie chcial spac bez dachu nad glowa wiec nie minela chwila i juz stalo piekne obozowisko . Motocykle zostaly spiete lancuchami . Czesc z nas udala sie pod prysznic a czesc do knajpy by uzupelnic kalorie i promile.
Zaczynalem czuc ze jestem na wyprawie. Spanie na dziko, i wogole robil sie klimat ktorego chyba przez to ciagle nocowanie w hotelach bylo tak niewiele podczas ostatniej wyprawy. Usiedlismy przy piwku i tylko sie zmienialismy gdy ktos naginal pod prysznic. Postanowilismy zadzwonic do Tymota. Wyraznie go tutaj brakowalo ,na poprzednim wypadzie bez przerwy narzekal na spanie w hotelach wiec teraz zapewne czulby sie jak ryba w wodzie.
Podjelismy wspolnie decyzje ze podczas tej wyprawy jesli bedziemy spali w hotelach to tylko wowczas gdy nie bedzie zadnych innych mozliwosci na rozbicie namiotu, badz tez gdy pogoda zmusi nas do tego. W kazdym innym wypadku mialy byc tylko namioty . Moglismy naprawde sporo przyoszczedzic na takim rozwiazaniu no i przygoda wowczas rowniez smakuje duzo lepiej.
Gdy tak sobie rozmawialismy podszedl do nas starszy gosc . Polak ktory spedzal na tym parkingu juz trzeci dzien gdyz jego ciezarowka sie zepsula i musial czekac az przysla jakis serwis. Ucieszyl sie ze spotkal rodakow bo ostatnio nie mial za bardzo do kogo geby otworzyc. Pogadalismy chwile i okazalo sie ze spedzil na Balkanach spora czesc zycia gdyz ktos z jego rodziny pochodzil z tamtad . Poudzielal nam kilku porad, z ktorych nie zapamietalem zadnej i udal sie z powrotem do ciezarowki. My rowniez udalismy sie w strone namiotow. Juz jutro miala sie zaczac wlasciwa czesc naszej wyprawy czyli zero autostrad i przejazd przez Alpy. Jesli pogoda dopisze powinno byc wyjatkowo. Przejechalismy dzis 637 km . laczny dystans 1349 km
05.06.2011. Niedziela Fresz obudzil nas okolo siodmej i spokojnym tempem zaczelismy zwijac namioty. Zachowywalismy sie nadwyraz kulturalnie wiec tez nikt nie probowal nas usunac z dzikiego obozowiska,kolejne kilkadziesiat euro zaoszczedzone. Spakowalismy motocykle i podjechalismy do pobliskiej knajpy by machnac jakies sniadanie . Okolo godziny osmej trzydziesci juz ruszalismy w droge.
Droga byla mi znajoma , w koncu prawie dokladnie rok temu jechalem tedy jednak przy dzisiejszej pogodzie czulem ze odkrywam ja na nowo. Do tego poprzednim razem manewrowanie chopperem na zakretach zabieralo mi duza czesc przyjemnosci z jazdy . Dzisiaj moglem sie rozkoszowac zakretami i swobodnie rozgladac sie wokol. Nastepny postoj byl po zaledwie dwudziestu minutach pod znanym nam pomnikiem motocykla.
Pamietam jak dzis gdy rok temu robilismy sobie zdjecie tutaj, jeszcze z Pysiem. Wszyscy bylismy zupelnie przemoczeni, dookola szaro i deszczowo . Teraz to bylo poprostu inne miejsce . Mnostwo turystow , sklepy z pamiatkami no i dziesiatki motocyklistow przejezdzajacych obok. Rok temu bylismy tylko my. Wtedy bylo bardziej dziko ,popstrykalismy nieco i ruszylismy dalej. Po chwili mijalismy slynny zajazd z bobrami gdzie podczas ostatniego wypadu zabalowalismy tak bardzo. Na poczatku chcialem wejsc i sprawdzic jak zareaguja gospodarze gdy nas znowu zobacza jednak zdecydowalismy ze machniemy jedynie kilka fotek i udamy sie w strone przeleczy .
Wedlug planu Seby ktory byl odpowiedzialny za ten odcinek mielismy za chwile jechac troche w gore , a konkretnie na wysokość okolo 3000 m n.p.m . zapowiadalo się interesujaco. Zjechalismy jeszcze na stacje by sie dotankowac i wystartowalismy w strone Passo Rombo czyli pierwszej, jak sie pozniej okazalo najlatwiejszej z dzisiejszych przeleczy.
Zaczynalo sie pieknie. Drogi robily sie coraz bardziej pozawijane jednak zakrety nie byly zbyt ostre. Poprostu fajne luki w ktore wchodzilo sie bez problemu. Motocyklistow bylo mnostwo i to na wszystkich mozliwych sprzętach poczawszy od odjechanych czoperow a skonczywszy na typowych przecinakach. Wreszcie zatrzymalismy sie przed punktem oplat za wjazd gdzie zrobilismy mala sesyjke zdjeciowa . Musielismy jakos uwiecznic otaczajace nas gorskie widoki
Wjezdzalismy coraz wyzej i na poboczach zaczynal pojawiac sie snieg. Zatrzymalismy sie z Seba na moment aby porobic fotki a w tym czasie Fresz i Dominik zafascynowani winklami wydarli do przodu.
Znajdowalismy sie na wysokosci okolo 2500 metrow i trudno bylo tego nie zauwazyc. Po pierwsze stanowczo za zimno jak na czerwiec , po drugie powietrze bylo inne do tego stopnia ze silniki najzwyczajniej dusily się na niskich obrotach. Zupełnie jakby filtry powietrza byly zawalone. Dopiero Seba nam wyjasnil ze na tej wysokosci poprostu tak jest i nie ma sie czym przejmowac. Na dole wszystko powinno wrócić do normy. Ruszylismy w droge powrotna. Tak sie zlozylo ze granica Austrii i Italii znajdowala sie wlasnie na szczycie tej gory wiec automatycznie znalezlismy się we Wloszech.
Po kilku chwilach zaczynalo sie robic coraz cieplej. Jechalismy na dol , im nizej tym przyjemniej znaczy sie cieplej . Wreszcie po kilkunastu winklach zobaczylismy Fresza i Dominika siedzacych przy kawusi w przydroznym barze. Zatrzymalismy sie i rowniez zamowilismy cos do picia. Plan Seby na dzis byl taki by przejechac jeszcze Passo Stelvio i cisnac na jezioro Garda czyli jedno z miejsc ktore ominelismy podczas wyprawy na Sycylie. Wedlug obliczen Seby powinnismy zmieścić się w czasie i noc spedzic w namiotach w okolicach Gardy. Pasowalo mi to.
Posiedzielismy chwile a w miedzyczasie bylismy swiadkami jak gosc wsiadl na motur i chwile pozniej lezal przygnieciony sprzetem. Nieutrzymal rownowagi biedak i suzuki 1400 przygniotla go do ziemi. Typowa gleba parkingowa tyle ze sam motur do lekkich nie nalezal . Oczywiscie zaraz jego ziomki go podniosly ale chyba kolo uszkodzil noge bo juz nie chcial wsiadac na moto. Gdy tak siedzieliśmy, wyszedl z knajpy koles jakby żywcem wyciety z niemieckiego pornola z lat osiemdziesiątych . Krecone wlosy krotko z przodu i dywan na tyle oraz oczywiście szelmowski wasik. Glosno parsknęliśmy smiechem i przez dobre piec minut ostro ciągnęliśmy z niego lacha , oczywiście po polsku . Miny nam zrzedly gdy gosc dosiadl swojego sprzeta i zauważyliśmy czeskie tablice rejestracyjne , chyba wszystko zrozumial ale na szczescie nie dal poznac po sobie. Nastepnym razem będziemy bardziej dyskretni.
Seba ustawil się na przedzie na przedzie i ruszyliśmy w strone Stelvio, przeleczy uznanej kilka lat temu przez magazyn Top Gear za najlepsza trase na swiecie. Od razu szlo zauwazyc ze ta droga jest duzo mniej uczeszczana przez motocyklistow. Wlasciwie poza nami bylo tylko kilku smialkow i dopiero po chwili zrozumialem dlaczego. Przelecz skladala sie z dziesiatkow bardzo ostrych zakretow. Do tego stopnia ostrych ze o kladzeniu sie mozna bylo zapomniec , bo jak tu sie polozyc gdy motocykl musi zwolnic do dziesięciu kilometrow na godzine? Po prostu trzeba bylo zwalniac na maxa a itak wyrzucalo czlowieka na przeciwlegly pas. Gdyby dotyczylo to tylko mnie zrzucilbym to na brak umiejetnosci ale skoro zarowno Seba, jak i Fresz z Dominikiem mieli ten sam problem znaczy cos musialo byc z ta trasa. Widoki dookola boskie jednak tylko na ulamki sekund odrywalem wzrok od kierownicy bo musialem byc skupiony na drodze niczym saper przy minie. W pewnym momencie jadacy przedemna Fresz zwolnil do tego stopnia ze tuz na zakrecie wywrocil motocykl. Poprostu nie utrzymal ciezaru i zalegl na drodze. Szybko sie zatrzymalem i wspolnie podnieslismy jego SV. Zarowno kierowca jak i motur nie poniesli zadnych strat. Fresz dzieki doswiadczeniu a moto dzieki Crasch padom. Skończyło się na strachu.
Jedziemy dalej i robi sie coraz zimniej. Podziwiam wjezdzajacych na gore rowerzystow. Droga byla naprawde stroma i wymagalo to od nich gigantycznego nakladu sil a oni poprostu raz za razem wjezdzali na gore. Co niektorzy byli w wieku powyzej czterdziestu paru lat jednak nie zatrzymywali sie ani na chwile. Musieli miec jaja z betonu bo ja bym odpuscil po stu metrach takiej jazdy .
Im wyzej tym chlodniej a zarazem piekniej. Nastroj delikatnie psuje ni to deszcz ni to snieg. Poprostu leci cos z nieba i pizdzi jak w kieleckim (sorry Dominik) ale nie odpuszczamy.
Wreszcie docieramy na sam szczyt. Najchetniej pstryknalbym tylko kilka fotek i zjezdzal na dol bo czulem ze jak tak dalej bedzie to dalsza czesc trasy będziemy pokonywali w mokrych ciuchach.
Posiedzielismy jednak troche , Seba kupil pamiatkowe naklejki i t-shirta i zaczelismy sie staczac na dol.
Tym razem co kilka zakretow robilo sie przyjemniej , znaczy sie cieplej . Przestalo zupelnie padac a nawet pojawilo sie slonce. Minus byl jedynie taki ze przy zjezdzie hamulec musial byc zacisniety prawie bez przerwy. Stromo jak cholera no i oczywiscie zakrety rownie ostre jak podczas podrozy w gore . Co jakis czas gdy tylko odkrylismy ladny widok stawaliśmy na poboczu by strzelic fotke.
W pewnym momencie zrozumialem co mial na mysli autor powiedzenia ze cos sie zmienia niczym pogoda w gorach. Zatrzymalismy sie przy jakims wodospadzie . Najpierw Dominik przypozowal , po chwili chcialem ja wprowadzic tam motocykl i machnac sobie zdjecie . Niestety nie bylo mi dane. Jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki z przejrzystej letniej pogody nagle znalezlismy sie w takiej mgle ze nie widzielismy siebie nawzajem.
Na szczytach gor udawalo się gdzie nie gdzie dostrzec skaczące po skalach kozice gorskie , rozglądając się za nimi Fresz po raz drugi dzisiejszego dnia zaliczyl wywrotke . Tym razem czujac ze gleba jest nieunikniona po prostu delikatnie położył motocykl na ziemi,oczywiście szybko pospieszylismy z pomoca . Wciąż jechalismy w dol, oczywiscie jeszcze ostrożniej bo widocznosc stala się praktycznie ograniczona do minimum. W zolwim tempie zjezdzalismy na druga strone. Pomalutku zaczely się poprawiac warunki atmosferyczne i po kilkudziesieciu minutach znowu bylo sucho i przyjemnie.
Passo Stelvio moglismy uznac za zdobyte.
Seba znowu wbil sie na czolowke i przemieszczaliśmy się w strone Gardy. Tak przynajmniej nam sie wówczas wydawalo , jeszcze wtedy nie wiedzielismy ze sprytny Sebek szykuje nam spora niespodzianke.
Na poczatku wszystko bylo oki. Droga fajna, pogoda rowniez. Wylaczylem nawigacje bo przeciez nasz przewodnik zna droge na pamiec. Wszystko bylo super do czasu az w pewnym momencie pojawily sie krete sciezki prowadzace w gore. Jeszcze wtedy niczego nie podejrzewajac jechalismy nieswiadomie za Seba ,myslelismy ze moze poprostu to jest jedyna droga na Garde lub jakis skrot o którym wiedział tylko on . Wjezdzalismy coraz wyzej, znowu robilo sie zimno i drogi stawaly sie coraz gorsze. Po chwili pojawil sie snieg i wiedzialem juz ze jest cos nie halo. Seba cisnal przodem a my za nim po zakretach i trasach jakoscia zblizona do polskich drozek na wioskach.
Bylo zimno mokro i bylismy glodni . Szczegolnie Dominik mial juz serdecznie dosc. Chlopak wyraznie nie radzil sobie z uczuciem glodu i w takich momentach reagowal agresja na wszystko i na wszystkich. Trzeba bylo czym predzej znalesc jakas jadlodajnie bo atmosfera robila sie nieprzyjemna. Jakby tego bylo malo prawy podnozek zaczal mi sie krecic wokol wlasnej osi i nie mialem na czym oprzec nogi . Oparlem noge o silnik i jechalem byle jak najdalej od tej podlej trasy. Poza nami nie bylo tu zadnych motocykli jedynie kilka samochodow przejechalo obok nas .
Wreszcie dotarlismy do Seby. Na usta cisnely nam sie pytania co to kurwa za trasa i czy wogole dobrze jedziemy. Seba stal i gdy tylko zsiedlismy z motocykli usmiechniety spytal czy nie sadzimy ze calkiem niezla przelecz nam wyhaczyl. Ponoc bylo to Passo Gavia . Raczej rzadko uczeszczana i jedna z trudniejszych przeleczy w Alpach.
Z perspektywy czasu ciesze sie ze tam pojechalismy . Po pierwsze mam stamtad jedno z moich ulubionych zdjec , a po drugie dobrze sie wspomina tego typu odcinki ,wowczas jednak wszyscy chcielismy zagryzc Sebe. Padla tylko komenda by znalesc natychmiast jakakolwiek knajpe - wszyscy juz przymieralismy glodem i ladne zimowe widoczki wokol nie robily w tej chwili na nas zadnego wrazenia. Wlasnie zaczal padac deszcz. Jest super kurwa!!!.
Co mnie zdziwilo to liczne posagi Jezusa i figury matki boskiej. Normalnie poczulem sie jak bym był w Polsce , brakowalo jeszcze tylko obecnego w kazdym polskim miescie pomnika Jana Pawla II. Wreszcie dotarlismy do duzej drewnianej gospody ktora wyglądała jak schronisko w polskich gorach. Pierwsza rzecza ktora zrobilismy natychmiast po wejsciu bylo przyklejenie sie do znajdujacego sie przy scianie kominka i ogrzanie rak , jednoczesnie polozylismy obok rekawice by chociaż troche przeschly . Po chwili juz czulismy sie znacznie lepiej i mogliśmy zamowic cos do jedzenia. Rozglądałem się wokół próbując znalesc kogos z obslugi jednak moje wysilki spełzły na niczym . Prawdopodobnie przy takiej pogodzie nie spodziewano sie zadnych klientow.
Wszedlem na sale obok i zobaczylem pania kelnerke stojaca na srodku sali . Zawolalem glosno czy mozemy cos zamowic,kobieta nawet nie odwrocila glowy. Powtorzylem pytanie i podszedlem blizej. Dopiero teraz zauwazylem ksiedza stojacego obok i udzielajacego kelnerce jakiegos namaszczenia , sakramentu czy jeszcze innego oblakanego swiecenia . W milczeniu sie wycofalem. Bylo to co najmniej dziwne . Usiedlismy przy stole i grzecznie czekalismy az ktos do nas podejdzie. Wreszcie pojawila się pani ktorej przeszkodziłem kilka minut temu i moglismy cos zamowic.
Cos czyli spaghetti albo pizze jak to we wloszech. Napelnilismy zoladki , ogrzalismy sie i moglismy jechac dalej. Stalo się o oczywiste ze o Gardzie na dzien dzisiejszy mozemy zapomniec. Bylo juz dosc pozno, okolo dwudziestej a my musielismy jeszcze zjechac i znalesc nocleg. Znajdowaliśmy się na wysokosci prawie trzech kilometrow n.p.m. wiec liczylem ze moze tam na dole pogoda bedzie na tyle dobra ze nie bedzie problemu z kampingiem . Pożegnaliśmy się z przemila obsluga i dosiedlismy moturow.
Zaczynalo sie robic ciemno i mimo ze zjezdzalismy na dol pogoda nie zmieniala sie ani troche. Padalo bez przerwy , oczywiscie zaden z nas nie zalozyl kondoma wiec bylismy zupełnie przemoczeni.
W koncu wyladowalismy w miasteczku Triestr . Bylo juz oczywiste ze tego dnia o polu namiotowym mozemy zapomniec. Trzeba było w trybie natychmiastowym znalezc hotel bo robilo się coraz pozniej i miasto pomalu zasypialo.
Wlasciwie to ze zatrzymalismy sie w tym miasteczku rowniez zawdzieczalismy zbiegowi okolicznosci. Fresz jechal juz na oparach i musielismy poszukac stacji benzynowej i najblizsza wypadala wlasnie tutaj. Przy okazji doszlo do malego spiecia na lini Fresz – Seba. Jeden nie kumal ze musi w trasie brac poprawke na innych a drugi nie kumal ze tamten nie kumal wlasnie tego . Zamotana sprawa ale na chwile obecna sytuacja wygladala następująco : bylo ciemno, godzina kilka minut przed dwudziesta druga a my stalismy przemoczeni i wkurwieni na siebie nawzajem .
Postanowilismy z Dominikiem pokrazyc i poszukac czegokolwiek . Wbilem w nawigacje wyszukaj motel/hotel i wyskoczylo mi ze mam okolo piecdziesieciu hoteli dookola siebie. Miejscowosc byla typowym kurortem narciarskim wiec hoteli bylo mnostwo jednak po pol godziny krazenia zdalismy sobie sprawe ze ponad dziewiedziesiat procent tych przybytkow po sezonie jest najzwyczajniej nieczynne. Robilo sie nieciekawie . Mialem deja vu .Przypominala mi sie droga na Sycylie i nocne szukanie noclegow . Wlasnie tego tak bardzo chcialem uniknac podczas tej wyprawy i dlatego mielismy zjezdzac z trasy okolo godziny siedemnastej . Nagle zobaczylismy w tym wymarlym miasteczku jakiegos przechodnia ,podjechalismy i spytalismy czy zna jakiekolwiek miejsce gdzie moglibysmy przenocowac , okazalo sie ze znajduje się tuz za rogiem.
Hotel ostatniej szansy, jak go nazwalem byl wlasnie zamykany wiec zdazylismy na ostatnia chwile . Cena - 50 euro od osoby….. niemalo ale w obecnej sytuacji nie mielismy wyboru. Seba jeszcze cos mowil by poszukac czegos tanszego ale zostal przeglosowany. Zaparkowalismy motocykle na zewnatrz , zabezpieczylismy lancuchami i wnieslismy nasze bagaze do srodka. Jedna dwojke wzialem ja z Dominikiem , druga zajal Seba z Freszem. Hotel byl typowym pensjonatem z lozkami malzenskimi ale pierdolilo nas to serdecznie. Nie bylo co wybrzydzac. W lazienkach byly suszarki wiec mozna bylo przy okazji podsuszyc buty i reszte ubran. Bylo git.
Po zrzuceniu z siebie skory wbilem sie w szorty i koszulke i postanowilem zejsc do motocykla po mape by ustalic trase na jutro. Zszedlem po schodach , nie zwrocilem nawet uwagi na to ze nie ma juz nikogo w recepcji . Poprostu wyszedlem na zewnatrz ,wyjalem mape z kufra przy motorze i …
.... zalala mnie krew, oczywiście nie dosłownie.
Wtym momencie nie moglem juz otworzyc drzwi od hotelu bo automatycznie zatrzasnely sie za mna gdy wychodzilem. Na drzwiach wlasciciel nakleil kartke ze swoim numerem telefonu ale raczej nie moglem skorzystac z tej opcji bo moja komorka zostala na gorze .
Co za kurwa kibel !!!
Zaczalem napierdalac piescia w drzwi z nadzieja ze moze ktos uslyszy -nadaremnie. Super- Stalem na dworze w gaciach i deszcz napierdalal mi na glowe. Biegalem dookola jak nawiedzony i nawoływałem pod oknami jednak nasze pokoje znajdowaly się na pierwszym pietrze i nikt mnie nie slyszal. Probowalem nawet uzyc motocykla Seby ktory ma dosc glosny alarm i trzaslem nim co chwile ale oczywiście nikt nawet nie zwrocil uwagi na donosny sygnal . Chcialo mi sie wyc. Zastanawialem sie ile czasu minie zanim ktorys z ekipy zauwazy moja nieobecnosc, jak dotad minelo okolo dwudziestu minut i nic.
Chyba jeszcze nigdy sie tak nie cieszylem na widok Fresza jak wtedy gdy zobaczylem go na schodach, oczywiscie nie musialem sie ludzic nikt ani mnie nie slyszal ani tez sie nie zmartwil moja nieobecnoscia . Czysty zbieg okolicznosci chcial ze Fresz zszedl jeszcze cos sprawdzic przy swoim motocyklu. Przemoczony wbilem sie do srodka i udalem sie od razu pod prysznic by ciepla woda przywrocic krazenie krwi . Po okolo pol godziny juz bylo ok.
Byliśmy glodni ale , o tej porze nie było zadnych szans na zjedzenie czegokolwiek, wszystko w okolicy było pozamykane. W hotelu nie bylo nikogo wiec wygladalo na to ze za 50 euro na glowe pojdziemy spac glodni. Jedynie w lodowce w pokoju znalezlismy po malym piwku. W sumie może być i piwo na kolacje, saczylismy pomalu delektujac sie smakiem, az wreszcie udalismy sie spac. Mialem nadzieje ze byl to pierwszy i ostatni hotel podczas tej wyprawy bo nie tak to mialo byc. Przejechalismy dzis 428 km. Razem mielismy za soba 1777 km
Minelo kilka miesiecy od powrotu z Sycylii. Byl lipiec 2010. W jakis sposob oswoilismy sie juz z odejsciem Pysia. Oczywiscie pozostal w naszych myslach ,i to się nie zmieni ale dotychczas zdazylem pozegnac sie sie juz z tyloma znajomymi, przyjaciolmi motocyklistami ze z czasem zacząłem przyjmowac tego typu wiadomości nieco spokojniej chociaz ponoc nie mozna sie uodpornic od tego typu wydarzen. W kazdym razie nauczylem sie juz radzic sobie z emocjami w takich przypadkach. Wiadomo jest smutek i zal ale nie ma co patrzec non stop w przeszlosc. Nastepnym razem moge byc to ja a skoro dotad nie jestem i zycie plynie dalej to nastal najwyzszy czas by zaczac planowac jakas trase na przyszly rok.
Spotkalismy sie wszyscy u Seby w Cheshire.
Bylo naprawde milo znowu zobaczyc te ryje i powspominac przezyte chwile oraz oczywiscie wreszcie zaczac wymyslac jakis cel na nastepna wyprawe. Vman ,Uysy i Fresz z Cardiff zdeklarowali sie jechac z nami. Pozostalo juz tylko obrac jakis cel. Pomysly padaly rozne. Norwegia,Balkany, nawet wschod i Rosja, w koncu po dlugich debatach zdecydowalismy sie na kierunek balkanski. Dlaczego? Nie mam pojecia. Najwazniejsze bylo jednak ze mamy juz punkt docelowy.
W prawdzie znowu powtarzalismy ten sam blad czyli jechalismy zbyt liczna grupa ale nie ma co ukrywac -zdazylismy sie zaprzyjaznic wiec szukanie nowych uczestnikow byloby zupelnym bezsensem. Kruku mial spore watpliwosci, marudzil ze jest nas zbyt wielu przez co znowu bedzie balagan i trudno bylo nieprzyznac mu racji jednak nie wyobrazalismy sobie jazdy w innym skladzie. Kruk zdecydowal ze tym razem odpuszcza .W planach mial wyprawe do Mongolii za dwa lata i postanowil rok 2011 poswiecic na odkladanie kasy na ten wypad.
Trudno , bez niego tez damy rade. Na drugi dzien gdy zegnalismy sie z Seba wiedzielismy jedynie ze jedziemy na Balkany i ze jest nas wiecej niz podczas wyprawy na Sycylie . To nie wróżyło dobrze. Sklad byl nastepujacy: Seba,Ruthi,Tymot,Dominik,Vman,Uysy,Fresz,Maras. Duzo za duzo ale damy rade. Bedzie git .
Dla mnie na chwile obecna priorytetem bylo znalezc nowy motocykl . Po ostatnich przygodach z moim ukochanym fortepianem bylem przekonany ze zarowno dla mnie jak i dla choppera bedzie znacznie lepiej jak znajde cos bardziej pasujacego do turystyki, dzieki czemu nie bede sie znowu wlekl na koncu peletonu.
Na poczatku zakochalem sie w hayabusie . Wlasciwie bylem prawie pewien ze w najblizszym czasie stane sie posiadaczem takiego sprzetu. Moc powalala wyglad rowniez i ponoc sprawdzala sie także w turystyce. Cena byla lekka zapora ale ludzilem sie ze moze znajde jakas okazje typu dobry rocznik z malym przebiegiem . Oczywiscie wszyscy moi bliscy gdy sie tylko dowiedzieli co chce kupic zaczeli mnie zniechecac . Ze za mocny sprzet jak dla mnie , ze napewno sie zabije na pierwszym zakrecie i inne tego typu argumenty majace mnie odwiesc od tego pomyslu. Wlasciwie im bardziej oni cisneli tym bardziej ja bylem zdecydowany na ten model. Musialem go mieć !!!
Mijaly tygodnie a ja nie moglem znalezc niczego w dobrym stanie ponizej trzech tysiecy funtow , a ta kwota byla dla mnie stanowczo za duza.
Sierpien zmienil wszystko. Moja Pani zaszla w ciaze. Nie posiadalem sie ze szczescia jednak bylo teraz oczywiste ze kupno tak drogiego motocykla jak hayabusa , tym bardziej za gotowke ( kupowania na raty unikam jak ognia ) zwazywszy na czekajace mnie w przyszlosci wydatki nie wchodzilo w rachube. No chyba ze sprzedalbym fortepiana . Myslalem na poczatku o tym lecz nie potrafilbym tego zrobic ,przyzwyczailem sie do tego zawalidrogi. Wyjscie bylo jedno. Musialem znalezc cos znacznie tanszego co bedzie sie nadawalo do tego typu wypadu.
Po przegladnieciu tutejszego rynku motocyklowego zdecydowalem wybrac pomiedzy : Banditem, Fazerem, lub super okazja na vstroma, jesli sie trafi. Superokazja byla jedna ale ktos mi ja sprzatnal z przed nosa i lekko uszkodzony v strom poszedl za 1300. Zaczynalem sie denerwowac. Wreszcie po miesiacu znalazlem zoltego szerszenia. Wlasciwie musztardowego . Yamaha fazer 600. Cena byla okazyjna zaledwie 900 funtow przebieg niewielki ok 30 tysiecy.Stan dobry. Bylem praktycznie przekonany ze tego typu motocykl bedzie sie nadawal . Minal tydzien i mój nowy nabytek stal juz pod domem
Musialem tylko przed wyjazdem zakupic zestaw kufrow i inne akcesoria niezbedne do dluzszej trasy ale mialem na to mnostwo czasu. Najwazniejsze ze podstawa czyli motur juz byl.
Krok po kroku zaczynalo sie wszystko ukladac.
Planujac wyprawe na Balkany nie bylo juz tylu watpliwosci jak podczas Sycylii. Wowczas wciaz niedowierzalem ze uda sie to dociagnac do konca , wszystko bylo takie niepewne. Tym razem bylem zupelnie spokojny i wiedzialem ze jesli nie wydarzy sie nic niespodziewanego to na sto procent machniemy tego tripa.
W tym miejscu musze oddac poklon mojej lepszej polowie. Ona wie najlepiej jak wazne jest dla mnie tego typu odciecie mysli od codziennosci , jak bardzo potrzebuje takiej wyprawy chociaz raz w roku . Nasz syn mial sie urodzic w kwietniu czyli zaledwie miesiac pozniej juz powinnismy wyjezdzac. Farida nie widziala w tym problemu. Kocham ja za to. Zdecydowala ze w tym okresie przyjedzie jej mama do pomocy a ja bede mogl sie skupic tylko na wyjezdzie. Dzieki kotku. Naprawde to doceniam.
Wszystko pomalu zaczynalo sie ukladac ale oczywiscie bylo by zbyt cudownie gdyby cos sie nie zepsulo.
Jednego dnia na naszym forum znalazlem wpis Seby informujacy ze ze wzgledu na klopoty finansowe i inne pierdoly rezygnuje z wyjazdu. Jakby tego bylo malo Tymot mial problemy z otrzymaniem urlopu i zapowiedzial ze tez nie jedzie. Robilo sie nieciekawie. Od kilku tygodni wiedzielismy ze Ruthi sie wylamuje bo jego pani jest w ciazy i porod pokrywa sie z data wyjazdu. Bylo nas coraz mniej.Postanowilem obdzwonic wszystkich ktorzy mieli jechac i upewnic sie czy jeszcze ktos sie waha.No i sie kurwa zdziwilem.
Vman zrezygnowal -powod –kasa. Uysy rowniez mial spore problemy finansowe i nie mogl mi zapewnic ze bedzie jechal na sto procent . Jedynie Dominik i Fresz powiedzieli ze jada bez wzgledu na sytuacje polityczna, prognoze pogody i przepowiednie nostradamusa. Dziwnie sie zrobilo z osmiu zostalo trzech. Pogodzilem sie z tym chociaz wsciekly to delikatne okreslenie stanu w ktorym sie wtedy znajdowalem. Troje to tez grupa i poruszanie sie napewno bedzie latwiejsze, probowalem szukac pozytywow w calej tej sytuacji i to byl chyba jedyny. Nie ma sie co lamac, bedzie git.
Skupilem sie na szukaniu osprzetu do motocykla a troche tego bylo . Nie tylko kufry . Musialem sie miedzy innymi rozejrzec za szyba bo ta owiewka ktora malem prawie wogole nie spelniala swojego zadania.
W miedzyczasie dezerter Seba zaprosil nas do swojej wioski na grilla a przy okazji powiedzial mi ze mozemy zrobic delikatny serwis mojego motura. Ta propozycja sprawila ze juz przestalem sie gniewac .
. Reszta ekipy tez miala dojechac wiec moglibysmy szczegolowo obgadac trase Balkanska. Pobyt u Seby okazal sie strzalem w dziesiatke . Udalo nam sie wplynac na chlopakow i zmienili zdanie - znowu bylo nas pieciu bo zarowno Seba jak i Tymot zdecydowali ze jednak jada. Tylko krowa nie zmienia pogladow jak mawiaja gorale. Czego chciec wiecej ? Moto zostalo dopieszczone, chlopaki dolaczyly do nas . Pozostala tylko zmiana opon , kupno kufrow i mozna jechac.
Postanowilismy rowniez zalozyc wlasna strone internetowa . Taka tylko nasza ,mowiaca o naszych podrozach i na ktorej nikt nie bedzie nas ograniczal czy tez poprawial jak to bylo na innych forach. Chlopaki zadzialaly i niebawem powstalo forum pt independent –riders.com .
Nigdy nie przypuszczalbym ze pomysl z Sycylia z przed kilku lat doprowadzi do tego ze spotkam takich ludzi. Ludzi ktorzy nadaja w tylko sobie znanym jezyku , ktory dla osoby postronnej moglby zostac odebrany jak belkot jakiegos dewianta. Ludzi ktorzy dziela ta sama pasje i mimo tego ze kazdy ma swoje zycie , swoje problemy to gdy sie spotykamy w trasie jest cos czego kurwa nie potrafie opisac wiec nie bede sie silil na metafory. Stworzylismy naprawde zgrana ekipe , mamy wlasna strone a ja jestem kronikarzem opisujacym nasze wypady. No i za pare miesiecy jedziemy na Balkany.
Mijaly tygodnie .Wszystko co powinienem zrobic z motocyklem zostalo wykonane. Pomalu Fazerek zaczynal wygladac jak rasowy motocykl turystyczny. Wlasciwie pozostalo tylko odliczanie dni. Na nic innego nie mialem wlasciwie czasu bo 29 kwietnia urodzil sie moj Synek Stanley i raczej nie mialem ani chwili na myslenie o czymkolwiek innym niz o tym w jaki sposob pomoc mojej pani w opiece nad juniorem. Nawet sie nie obejrzalem gdy do wyjazdu pozostalo zaledwie kilka dni.
Podczas gdy wydawalo sie ze nic juz sie nie zmieni odpadl Tymot . Powod byl nie banalny choc mogl się taki wydawac. Pies Tymota powaznie się rozchorowal,cos z kregoslupem ,w każdym razie konieczny byl wyjazd do Polski by go uratowac. Sprawa oczywista , pies jest jak czlonek rodziny wiec wyszedl by Tymotek na ostatnia kanalie jakby postapil inaczej chociaż trudno bylo nam sie z tym pogodzic. Na tydzien przed wyjazdem wychodzilo wiec na to ze jedziemy we czworke-Seba Dominik,Fresz no i ja czyli Maras. Zamowilem jak zwykle pamiatkowe naklejki wyprawy u Uysego i pozostalo nam tylko odliczac dni i planowac swoje odcinki .
03.06.2011. piatek.
Motocykl byl juz spakowany i gotowy do trasy od kilku dni. To byl dla mnie szalony tydzien. Poza pomoca Faridzie przy juniorze musialem sie skupic na przeprowadzce , pracy i wyjezdzie. Duzo tego było i momentami nie dawalem rady.
Trudno bylo sie ogarnac wiec w dzien wyjazdu nie bylem do konca pewien czy wszystko spakowalem. Nawet nie wspomne ze nie sprawdzilem u mechanika sprzetu przed wyjazdem . Nie bylo czasu. Mialem tylko nadzieje ze wszystko bedzie ok. Jak dotad nic mi sie nie psulo wiec jak bozia pozwoli w trasie powinno być bez przygod Fresz dotarl okolo czternastej. Szybko zjedlismy obiad i mozna bylo wyruszac.
Tym razem bylo inaczej niz ostatnim razem gdy wyruszalem na Sycylie. Tego dnia oprocz mojej Fa zostawialem tez Stasia. Dziwnie sie czulem. Przyzekalem sobie w mysli ze bede jechal ostroznie by zobaczyc jak mlody dorasta. Po wypadku Pysia pozostal w podświadomości jakis maly niepokoj . Szybkie pozegnanie , i juz po chwili bylismy na drodze prowadzacej do Dover. Na dzien dzisiejszy plan byl prosty : mielismy wszyscy sie spotkac w Guilford u Kruka i z tamtad wyruszyc juz w trase wlasciwa , no i oczywiscie jechac jak najdalej
Po pierwszych przejechanych milach mlody byl blady . Na pierwszym postoju spytal - tu cytat : co ty kurwa odpierdalasz Marku? Mial troche racji. Jechalem za szybko , do tego probowalem sie skupic na nawigacji ktorej nie widzialem zbyt wyraznie przez slonce i ogolnie poczatek wspolnej jazdy byl raczej nie bardzo pozytywny . Przystopowalem i staralem się już jechac poprawnie.
Podczas gdy juz wydawalo mi sie ze wszystko gra tuz przed naszym zjazdem moj tom tom odmowil wspolpracy gdyz wczesniej zapomnialem go podlaczyc do gniazdka i bateria siadla. Musielismy przez to nadlozyc ladnych kilkanascie kilometrow a do tego wbilismy sie w naprawde spory korek. Coz ,trzeba filtrowac co mnie nie cieszylo gdyz moje boczne kufry nie należały do najwezszych.
Fresz ruszyl przodem i glosnym wydechem rozganial auta po czym ja moglem sie wbijac w przestrzen pomiedzy nimi . Minelo czterdziesci minut i wreszcie dotarlismy na miejsce. Kruk juz czekal wraz ze swoim nowym supermoto dr 400 . Ladny sprzet trzeba przyznac . Reszta ekipy w postaci Dominika i Seby jeszcze nie dotarla. – czekamy . Po okolo pol godziny pojawil sie Dominik
Nie chcialo mi sie wierzyc w to co powiedzial . Ponoc Seba kilkanascie kilometrow od domu na autostradzie zgubil cala kase . Poprostu wyfrunela mu razem z dokumentami z tank baga i teraz chodzi chlopak po ulicy i zbiera co sie da .
Wiem ze byla to powazna sytuacja ale gdy tylko wyobrazilem sobie Sebastiana ganiajacego po drodze za unoszacymi sie banknotami malo sie nie poszczalem ze smiechu. Jeszcze sie wyprawa nie zaczela na dobre a juz cos sie dzieje. To dobrze wrozylo na przyszlosc .
Przygoda Seby wymusila mala zmiane i nasz pechowiec mial do nas dolaczyc dopiero w okolicach Folkestone .
Pozegnalismy sie z Krukiem i juz w trojke ruszylismy przed siebie. W glowie kotlowaly mi sie mysli . To juz teraz, zaczelo sie. Nie moglem sie doczekac . Jechalem do krajow w ktorych wczesniej nigdy nie bylem , ba o niektorych nawet niewiele wiedzialem np o Czarnogorze czy tez Kosowie a teraz wygladalo na to ze bede mial okazje zjechac je na motocyklu. Czy zycie nie jest piekne? Brzmi to banalnie ale marzenia sa po to by je spelniac a my to wlasnie robilismy.
Wreszcie na umowionym serwisie spotkalismy sie z Seba. Nie bylo mu do smiechu a my musielismy sie powstrzymywac z calych sil by nie wybuchnac rechotem. Gdy zsumowal straty okazalo sie ze jest w plecy okolo szescdziesieciu euro wiec nie bylo az tak zle. Wszystkie karty i czesc gotowki znalazl wiec byl zdecydowany ze jedzie z nami . Dotankowalismy sie i wystartowalismy .
Nastepny postoj dopiero przy tunelu w Dover.
Droga do przeprawy minela bez przygod . Po godzinie juz wprowadzalismy motocykle do pociagu ktory mial nas przetransportowac na druga strone kanalu la manche. Gdy zsiedlismy z motocykli cale napiecie momentalnie z nas zeszlo. Bylo około godziny dwudziestej. Chyba nawet Seba juz zapomnial o swojej przygodzie z przed paru godzin i razem z nami zartowal . Pierwsze wspolne fotki i omawianie planow podrozy z ktorych zawsze tak naprawde nic nie wynika bo zycie weryfikuje je zawsze na swoj wlasny sposob . Jest wesolo . Jedynie unoszacy sie w powietrzu intensywny zapach fekaliow psol te jakze mila atmosfere. Staralismy sie nie zwracac na to uwagi, prawdziwa przyczyne tego zapachu znaly tylko dwie osoby. Ja i wlasciciel gownianego sprayu czyli Dominik.
Jedno psikniecie a ile radosci. Najbardziej bawily mnie teorie typu : musiala gdzies rura od kanalizy wywalic itp. Od tego momentu tekst “ ale jebie gownem” juz zawsze bedzie mi sie kojarzyl z ta wyprawa. Po pol godziny moglismy przestawic zegarki o godzine do przodu i wskakiwac na motocykle. Powtarzalem sobie jak mantre: prawa strona prawa strona. Zawsze mam z tym problem przez pierwsza godzine jazdy po drugiej stronie kanalu .
Jedziemy przed siebie. Plan jest prosty: dotrzec jak najdalej , a gdy juz nas dopadnie zmeczenie znalezc nocleg na jakiejs stacji gdzie bedzie kawalek trawy by rozbic namiot. Zatrzymujemy sie jeszcze by sie zatankowac i przy okazji zjesc zapasy przygotowane przez nasze kobiety. Salatka z tunczyka ktora czestowal Dominik znika w kilka minut.
. Mimo poznej pory a w koncu byla tu juz jedenasta zaden z nas nie wygladal na spiacego, wrecz przeciwnie. Adrenalinka dawala znac o sobie. Mielismy przed soba kilkaset kilometrow autostrad wiec im szybciej ten dystans pokonamy tym lepiej. Nie ma opierdalania sie , byle do przodu.
Okolo godziny drugiej zdecydowalismy ze juz najwyzszy czas zjechac na odpoczynek. Bylismy okolo stu kilometrow przed Luxemburgiem wiec machnelismy tego dnia calkiem spory dystans .dokladnie 712 km . Seba znalazl stacje gdzie mielismy zarowno miejsce na namioty jak i calodobowy sklep, niczego wiecej nie potrzebowaliśmy . Stawiamy motocykle i od razu kupujemy kilka piwek ,pomimo poznej pory rozmowy sie nie koncza . Znowu w powietrzu pojawil sie znajomy zapaszek z tunelu ,plakalem ze smiechu gdy sluchalem teorii ze moze tutejsze pola nawozone sa jakims gownem. No ale jak to wytlumaczyc inaczej ??? jest klimat . Jestesmy tak podekscytowani ze dopiero gdy niebo zaczynalo jasniec okolo godziny czwartej decydujemy sie isc spac. Noc byla bardzo ciepla wiec rozbijanie namiotow nie mialo sensu. Jedynie Fresz sie wylamal ,reszta poprostu rozlozyla maty i wbila sie w spiwory.
Probowalem tak zasnac ale zbierajaca sie na trawie poranna rosa troche mnie zniechecila . Rozlozylem spiwor na znajdujacym sie obok kamiennym stoliku piknikowym i zasnalem. Pierwszy nocleg na dziko .Mialem nadzieje ze bedzie takich wiecej bo poczatek byl obiecujacy.
04.06.2011 Sobota
Okolo dziewiatej obudzil mnie rechot Fresza i dzwiek aparatu fotograficznego.
Gdy tylko sie mlody wyczolgal z namiotu i zobaczyl jak spimy musial odwalic sesje fotograficzna. Faktycznie musialo to wygladac dziwnie ,szczegolnie dla osob ktore chcialy zjesc sniadanie na stoliczku podczas gdy lezal na nim jakis troll , a obok na materacach spala reszta ekipy.
Szybko sie zaczelismy zawijac i po pietnastu minutach pierwsza rodzinka juz mogla zaliczyc sniadanko podczas gdy my skladalismy caly majdan i szykowalismy sie do najnudniejszego dnia calej wyprawy.
Na dzis musielismy poprostu cisnac po autostradach byle do Austrii gdzie miala sie zaczac ta bardziej przyjemna czesc wyprawy. Niestety ,na chwile obecna mielismy przed nami nudna jak moda na sukces Germanie .
Chocbym niewiem jak wysilal wyobraznie nie jestem w stanie ubarwic tego dnia. Poprostu nuuuudy. Proste jak deska do prasowania niemieckie autostrady i pochlanianie kilometrow byle tylko dostac sie do Alp. Pogoda byla w porzadku ,ani za goraco ani za zimno. Postoje tylko na tankowanie albo aby cos zjesc. Zdecydowalismy wspolnie ze na noc zatrzymamy sie znowu na jakims parkingu gdzie tylko bedzie kawalek polany aby rozbic namioty. Trzeba oszczedzac bo nie wiadomo co nas bedzie czekalo dalej.
Okolo godziny dwudziestej dotarlismy do Kempten.
Podczas ostatniej podrozy na Sycylie mielismy tu rowniez postoj ,tyle ze wowczas deszcz napierdalal niemilosiernie , dzisiaj pogoda nam sprzyjala. Parking spelnaial wszystkie nasze wymagania : byl prysznic , sklep i knajpa . Postanowilismy poszukac w okolicy jakiegos miejsca by rozbic obozowisko. Po kilku minutach znaleźliśmy nieopodal naprawde ladna polanke . Na tyle oddalona by nie rzucac sie w oczy i na tyle bliska by bez problemu sie wykapac i wypic piwo w knajpie. Los nam znowu sprzyjal. Drugi nocleg za darmo, oby tak dalej.
Zaczelismy rozbijac namioty.
Tym razem nikt juz nie chcial spac bez dachu nad glowa wiec nie minela chwila i juz stalo piekne obozowisko . Motocykle zostaly spiete lancuchami . Czesc z nas udala sie pod prysznic a czesc do knajpy by uzupelnic kalorie i promile.
Zaczynalem czuc ze jestem na wyprawie. Spanie na dziko, i wogole robil sie klimat ktorego chyba przez to ciagle nocowanie w hotelach bylo tak niewiele podczas ostatniej wyprawy. Usiedlismy przy piwku i tylko sie zmienialismy gdy ktos naginal pod prysznic. Postanowilismy zadzwonic do Tymota. Wyraznie go tutaj brakowalo ,na poprzednim wypadzie bez przerwy narzekal na spanie w hotelach wiec teraz zapewne czulby sie jak ryba w wodzie.
Podjelismy wspolnie decyzje ze podczas tej wyprawy jesli bedziemy spali w hotelach to tylko wowczas gdy nie bedzie zadnych innych mozliwosci na rozbicie namiotu, badz tez gdy pogoda zmusi nas do tego. W kazdym innym wypadku mialy byc tylko namioty . Moglismy naprawde sporo przyoszczedzic na takim rozwiazaniu no i przygoda wowczas rowniez smakuje duzo lepiej.
Gdy tak sobie rozmawialismy podszedl do nas starszy gosc . Polak ktory spedzal na tym parkingu juz trzeci dzien gdyz jego ciezarowka sie zepsula i musial czekac az przysla jakis serwis. Ucieszyl sie ze spotkal rodakow bo ostatnio nie mial za bardzo do kogo geby otworzyc. Pogadalismy chwile i okazalo sie ze spedzil na Balkanach spora czesc zycia gdyz ktos z jego rodziny pochodzil z tamtad . Poudzielal nam kilku porad, z ktorych nie zapamietalem zadnej i udal sie z powrotem do ciezarowki. My rowniez udalismy sie w strone namiotow. Juz jutro miala sie zaczac wlasciwa czesc naszej wyprawy czyli zero autostrad i przejazd przez Alpy. Jesli pogoda dopisze powinno byc wyjatkowo. Przejechalismy dzis 637 km . laczny dystans 1349 km
05.06.2011. Niedziela Fresz obudzil nas okolo siodmej i spokojnym tempem zaczelismy zwijac namioty. Zachowywalismy sie nadwyraz kulturalnie wiec tez nikt nie probowal nas usunac z dzikiego obozowiska,kolejne kilkadziesiat euro zaoszczedzone. Spakowalismy motocykle i podjechalismy do pobliskiej knajpy by machnac jakies sniadanie . Okolo godziny osmej trzydziesci juz ruszalismy w droge.
Droga byla mi znajoma , w koncu prawie dokladnie rok temu jechalem tedy jednak przy dzisiejszej pogodzie czulem ze odkrywam ja na nowo. Do tego poprzednim razem manewrowanie chopperem na zakretach zabieralo mi duza czesc przyjemnosci z jazdy . Dzisiaj moglem sie rozkoszowac zakretami i swobodnie rozgladac sie wokol. Nastepny postoj byl po zaledwie dwudziestu minutach pod znanym nam pomnikiem motocykla.
Pamietam jak dzis gdy rok temu robilismy sobie zdjecie tutaj, jeszcze z Pysiem. Wszyscy bylismy zupelnie przemoczeni, dookola szaro i deszczowo . Teraz to bylo poprostu inne miejsce . Mnostwo turystow , sklepy z pamiatkami no i dziesiatki motocyklistow przejezdzajacych obok. Rok temu bylismy tylko my. Wtedy bylo bardziej dziko ,popstrykalismy nieco i ruszylismy dalej. Po chwili mijalismy slynny zajazd z bobrami gdzie podczas ostatniego wypadu zabalowalismy tak bardzo. Na poczatku chcialem wejsc i sprawdzic jak zareaguja gospodarze gdy nas znowu zobacza jednak zdecydowalismy ze machniemy jedynie kilka fotek i udamy sie w strone przeleczy .
Wedlug planu Seby ktory byl odpowiedzialny za ten odcinek mielismy za chwile jechac troche w gore , a konkretnie na wysokość okolo 3000 m n.p.m . zapowiadalo się interesujaco. Zjechalismy jeszcze na stacje by sie dotankowac i wystartowalismy w strone Passo Rombo czyli pierwszej, jak sie pozniej okazalo najlatwiejszej z dzisiejszych przeleczy.
Zaczynalo sie pieknie. Drogi robily sie coraz bardziej pozawijane jednak zakrety nie byly zbyt ostre. Poprostu fajne luki w ktore wchodzilo sie bez problemu. Motocyklistow bylo mnostwo i to na wszystkich mozliwych sprzętach poczawszy od odjechanych czoperow a skonczywszy na typowych przecinakach. Wreszcie zatrzymalismy sie przed punktem oplat za wjazd gdzie zrobilismy mala sesyjke zdjeciowa . Musielismy jakos uwiecznic otaczajace nas gorskie widoki
Wjezdzalismy coraz wyzej i na poboczach zaczynal pojawiac sie snieg. Zatrzymalismy sie z Seba na moment aby porobic fotki a w tym czasie Fresz i Dominik zafascynowani winklami wydarli do przodu.
Znajdowalismy sie na wysokosci okolo 2500 metrow i trudno bylo tego nie zauwazyc. Po pierwsze stanowczo za zimno jak na czerwiec , po drugie powietrze bylo inne do tego stopnia ze silniki najzwyczajniej dusily się na niskich obrotach. Zupełnie jakby filtry powietrza byly zawalone. Dopiero Seba nam wyjasnil ze na tej wysokosci poprostu tak jest i nie ma sie czym przejmowac. Na dole wszystko powinno wrócić do normy. Ruszylismy w droge powrotna. Tak sie zlozylo ze granica Austrii i Italii znajdowala sie wlasnie na szczycie tej gory wiec automatycznie znalezlismy się we Wloszech.
Po kilku chwilach zaczynalo sie robic coraz cieplej. Jechalismy na dol , im nizej tym przyjemniej znaczy sie cieplej . Wreszcie po kilkunastu winklach zobaczylismy Fresza i Dominika siedzacych przy kawusi w przydroznym barze. Zatrzymalismy sie i rowniez zamowilismy cos do picia. Plan Seby na dzis byl taki by przejechac jeszcze Passo Stelvio i cisnac na jezioro Garda czyli jedno z miejsc ktore ominelismy podczas wyprawy na Sycylie. Wedlug obliczen Seby powinnismy zmieścić się w czasie i noc spedzic w namiotach w okolicach Gardy. Pasowalo mi to.
Posiedzielismy chwile a w miedzyczasie bylismy swiadkami jak gosc wsiadl na motur i chwile pozniej lezal przygnieciony sprzetem. Nieutrzymal rownowagi biedak i suzuki 1400 przygniotla go do ziemi. Typowa gleba parkingowa tyle ze sam motur do lekkich nie nalezal . Oczywiscie zaraz jego ziomki go podniosly ale chyba kolo uszkodzil noge bo juz nie chcial wsiadac na moto. Gdy tak siedzieliśmy, wyszedl z knajpy koles jakby żywcem wyciety z niemieckiego pornola z lat osiemdziesiątych . Krecone wlosy krotko z przodu i dywan na tyle oraz oczywiście szelmowski wasik. Glosno parsknęliśmy smiechem i przez dobre piec minut ostro ciągnęliśmy z niego lacha , oczywiście po polsku . Miny nam zrzedly gdy gosc dosiadl swojego sprzeta i zauważyliśmy czeskie tablice rejestracyjne , chyba wszystko zrozumial ale na szczescie nie dal poznac po sobie. Nastepnym razem będziemy bardziej dyskretni.
Seba ustawil się na przedzie na przedzie i ruszyliśmy w strone Stelvio, przeleczy uznanej kilka lat temu przez magazyn Top Gear za najlepsza trase na swiecie. Od razu szlo zauwazyc ze ta droga jest duzo mniej uczeszczana przez motocyklistow. Wlasciwie poza nami bylo tylko kilku smialkow i dopiero po chwili zrozumialem dlaczego. Przelecz skladala sie z dziesiatkow bardzo ostrych zakretow. Do tego stopnia ostrych ze o kladzeniu sie mozna bylo zapomniec , bo jak tu sie polozyc gdy motocykl musi zwolnic do dziesięciu kilometrow na godzine? Po prostu trzeba bylo zwalniac na maxa a itak wyrzucalo czlowieka na przeciwlegly pas. Gdyby dotyczylo to tylko mnie zrzucilbym to na brak umiejetnosci ale skoro zarowno Seba, jak i Fresz z Dominikiem mieli ten sam problem znaczy cos musialo byc z ta trasa. Widoki dookola boskie jednak tylko na ulamki sekund odrywalem wzrok od kierownicy bo musialem byc skupiony na drodze niczym saper przy minie. W pewnym momencie jadacy przedemna Fresz zwolnil do tego stopnia ze tuz na zakrecie wywrocil motocykl. Poprostu nie utrzymal ciezaru i zalegl na drodze. Szybko sie zatrzymalem i wspolnie podnieslismy jego SV. Zarowno kierowca jak i motur nie poniesli zadnych strat. Fresz dzieki doswiadczeniu a moto dzieki Crasch padom. Skończyło się na strachu.
Jedziemy dalej i robi sie coraz zimniej. Podziwiam wjezdzajacych na gore rowerzystow. Droga byla naprawde stroma i wymagalo to od nich gigantycznego nakladu sil a oni poprostu raz za razem wjezdzali na gore. Co niektorzy byli w wieku powyzej czterdziestu paru lat jednak nie zatrzymywali sie ani na chwile. Musieli miec jaja z betonu bo ja bym odpuscil po stu metrach takiej jazdy .
Im wyzej tym chlodniej a zarazem piekniej. Nastroj delikatnie psuje ni to deszcz ni to snieg. Poprostu leci cos z nieba i pizdzi jak w kieleckim (sorry Dominik) ale nie odpuszczamy.
Wreszcie docieramy na sam szczyt. Najchetniej pstryknalbym tylko kilka fotek i zjezdzal na dol bo czulem ze jak tak dalej bedzie to dalsza czesc trasy będziemy pokonywali w mokrych ciuchach.
Posiedzielismy jednak troche , Seba kupil pamiatkowe naklejki i t-shirta i zaczelismy sie staczac na dol.
Tym razem co kilka zakretow robilo sie przyjemniej , znaczy sie cieplej . Przestalo zupelnie padac a nawet pojawilo sie slonce. Minus byl jedynie taki ze przy zjezdzie hamulec musial byc zacisniety prawie bez przerwy. Stromo jak cholera no i oczywiscie zakrety rownie ostre jak podczas podrozy w gore . Co jakis czas gdy tylko odkrylismy ladny widok stawaliśmy na poboczu by strzelic fotke.
W pewnym momencie zrozumialem co mial na mysli autor powiedzenia ze cos sie zmienia niczym pogoda w gorach. Zatrzymalismy sie przy jakims wodospadzie . Najpierw Dominik przypozowal , po chwili chcialem ja wprowadzic tam motocykl i machnac sobie zdjecie . Niestety nie bylo mi dane. Jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki z przejrzystej letniej pogody nagle znalezlismy sie w takiej mgle ze nie widzielismy siebie nawzajem.
Na szczytach gor udawalo się gdzie nie gdzie dostrzec skaczące po skalach kozice gorskie , rozglądając się za nimi Fresz po raz drugi dzisiejszego dnia zaliczyl wywrotke . Tym razem czujac ze gleba jest nieunikniona po prostu delikatnie położył motocykl na ziemi,oczywiście szybko pospieszylismy z pomoca . Wciąż jechalismy w dol, oczywiscie jeszcze ostrożniej bo widocznosc stala się praktycznie ograniczona do minimum. W zolwim tempie zjezdzalismy na druga strone. Pomalutku zaczely się poprawiac warunki atmosferyczne i po kilkudziesieciu minutach znowu bylo sucho i przyjemnie.
Passo Stelvio moglismy uznac za zdobyte.
Seba znowu wbil sie na czolowke i przemieszczaliśmy się w strone Gardy. Tak przynajmniej nam sie wówczas wydawalo , jeszcze wtedy nie wiedzielismy ze sprytny Sebek szykuje nam spora niespodzianke.
Na poczatku wszystko bylo oki. Droga fajna, pogoda rowniez. Wylaczylem nawigacje bo przeciez nasz przewodnik zna droge na pamiec. Wszystko bylo super do czasu az w pewnym momencie pojawily sie krete sciezki prowadzace w gore. Jeszcze wtedy niczego nie podejrzewajac jechalismy nieswiadomie za Seba ,myslelismy ze moze poprostu to jest jedyna droga na Garde lub jakis skrot o którym wiedział tylko on . Wjezdzalismy coraz wyzej, znowu robilo sie zimno i drogi stawaly sie coraz gorsze. Po chwili pojawil sie snieg i wiedzialem juz ze jest cos nie halo. Seba cisnal przodem a my za nim po zakretach i trasach jakoscia zblizona do polskich drozek na wioskach.
Bylo zimno mokro i bylismy glodni . Szczegolnie Dominik mial juz serdecznie dosc. Chlopak wyraznie nie radzil sobie z uczuciem glodu i w takich momentach reagowal agresja na wszystko i na wszystkich. Trzeba bylo czym predzej znalesc jakas jadlodajnie bo atmosfera robila sie nieprzyjemna. Jakby tego bylo malo prawy podnozek zaczal mi sie krecic wokol wlasnej osi i nie mialem na czym oprzec nogi . Oparlem noge o silnik i jechalem byle jak najdalej od tej podlej trasy. Poza nami nie bylo tu zadnych motocykli jedynie kilka samochodow przejechalo obok nas .
Wreszcie dotarlismy do Seby. Na usta cisnely nam sie pytania co to kurwa za trasa i czy wogole dobrze jedziemy. Seba stal i gdy tylko zsiedlismy z motocykli usmiechniety spytal czy nie sadzimy ze calkiem niezla przelecz nam wyhaczyl. Ponoc bylo to Passo Gavia . Raczej rzadko uczeszczana i jedna z trudniejszych przeleczy w Alpach.
Z perspektywy czasu ciesze sie ze tam pojechalismy . Po pierwsze mam stamtad jedno z moich ulubionych zdjec , a po drugie dobrze sie wspomina tego typu odcinki ,wowczas jednak wszyscy chcielismy zagryzc Sebe. Padla tylko komenda by znalesc natychmiast jakakolwiek knajpe - wszyscy juz przymieralismy glodem i ladne zimowe widoczki wokol nie robily w tej chwili na nas zadnego wrazenia. Wlasnie zaczal padac deszcz. Jest super kurwa!!!.
Co mnie zdziwilo to liczne posagi Jezusa i figury matki boskiej. Normalnie poczulem sie jak bym był w Polsce , brakowalo jeszcze tylko obecnego w kazdym polskim miescie pomnika Jana Pawla II. Wreszcie dotarlismy do duzej drewnianej gospody ktora wyglądała jak schronisko w polskich gorach. Pierwsza rzecza ktora zrobilismy natychmiast po wejsciu bylo przyklejenie sie do znajdujacego sie przy scianie kominka i ogrzanie rak , jednoczesnie polozylismy obok rekawice by chociaż troche przeschly . Po chwili juz czulismy sie znacznie lepiej i mogliśmy zamowic cos do jedzenia. Rozglądałem się wokół próbując znalesc kogos z obslugi jednak moje wysilki spełzły na niczym . Prawdopodobnie przy takiej pogodzie nie spodziewano sie zadnych klientow.
Wszedlem na sale obok i zobaczylem pania kelnerke stojaca na srodku sali . Zawolalem glosno czy mozemy cos zamowic,kobieta nawet nie odwrocila glowy. Powtorzylem pytanie i podszedlem blizej. Dopiero teraz zauwazylem ksiedza stojacego obok i udzielajacego kelnerce jakiegos namaszczenia , sakramentu czy jeszcze innego oblakanego swiecenia . W milczeniu sie wycofalem. Bylo to co najmniej dziwne . Usiedlismy przy stole i grzecznie czekalismy az ktos do nas podejdzie. Wreszcie pojawila się pani ktorej przeszkodziłem kilka minut temu i moglismy cos zamowic.
Cos czyli spaghetti albo pizze jak to we wloszech. Napelnilismy zoladki , ogrzalismy sie i moglismy jechac dalej. Stalo się o oczywiste ze o Gardzie na dzien dzisiejszy mozemy zapomniec. Bylo juz dosc pozno, okolo dwudziestej a my musielismy jeszcze zjechac i znalesc nocleg. Znajdowaliśmy się na wysokosci prawie trzech kilometrow n.p.m. wiec liczylem ze moze tam na dole pogoda bedzie na tyle dobra ze nie bedzie problemu z kampingiem . Pożegnaliśmy się z przemila obsluga i dosiedlismy moturow.
Zaczynalo sie robic ciemno i mimo ze zjezdzalismy na dol pogoda nie zmieniala sie ani troche. Padalo bez przerwy , oczywiscie zaden z nas nie zalozyl kondoma wiec bylismy zupełnie przemoczeni.
W koncu wyladowalismy w miasteczku Triestr . Bylo juz oczywiste ze tego dnia o polu namiotowym mozemy zapomniec. Trzeba było w trybie natychmiastowym znalezc hotel bo robilo się coraz pozniej i miasto pomalu zasypialo.
Wlasciwie to ze zatrzymalismy sie w tym miasteczku rowniez zawdzieczalismy zbiegowi okolicznosci. Fresz jechal juz na oparach i musielismy poszukac stacji benzynowej i najblizsza wypadala wlasnie tutaj. Przy okazji doszlo do malego spiecia na lini Fresz – Seba. Jeden nie kumal ze musi w trasie brac poprawke na innych a drugi nie kumal ze tamten nie kumal wlasnie tego . Zamotana sprawa ale na chwile obecna sytuacja wygladala następująco : bylo ciemno, godzina kilka minut przed dwudziesta druga a my stalismy przemoczeni i wkurwieni na siebie nawzajem .
Postanowilismy z Dominikiem pokrazyc i poszukac czegokolwiek . Wbilem w nawigacje wyszukaj motel/hotel i wyskoczylo mi ze mam okolo piecdziesieciu hoteli dookola siebie. Miejscowosc byla typowym kurortem narciarskim wiec hoteli bylo mnostwo jednak po pol godziny krazenia zdalismy sobie sprawe ze ponad dziewiedziesiat procent tych przybytkow po sezonie jest najzwyczajniej nieczynne. Robilo sie nieciekawie . Mialem deja vu .Przypominala mi sie droga na Sycylie i nocne szukanie noclegow . Wlasnie tego tak bardzo chcialem uniknac podczas tej wyprawy i dlatego mielismy zjezdzac z trasy okolo godziny siedemnastej . Nagle zobaczylismy w tym wymarlym miasteczku jakiegos przechodnia ,podjechalismy i spytalismy czy zna jakiekolwiek miejsce gdzie moglibysmy przenocowac , okazalo sie ze znajduje się tuz za rogiem.
Hotel ostatniej szansy, jak go nazwalem byl wlasnie zamykany wiec zdazylismy na ostatnia chwile . Cena - 50 euro od osoby….. niemalo ale w obecnej sytuacji nie mielismy wyboru. Seba jeszcze cos mowil by poszukac czegos tanszego ale zostal przeglosowany. Zaparkowalismy motocykle na zewnatrz , zabezpieczylismy lancuchami i wnieslismy nasze bagaze do srodka. Jedna dwojke wzialem ja z Dominikiem , druga zajal Seba z Freszem. Hotel byl typowym pensjonatem z lozkami malzenskimi ale pierdolilo nas to serdecznie. Nie bylo co wybrzydzac. W lazienkach byly suszarki wiec mozna bylo przy okazji podsuszyc buty i reszte ubran. Bylo git.
Po zrzuceniu z siebie skory wbilem sie w szorty i koszulke i postanowilem zejsc do motocykla po mape by ustalic trase na jutro. Zszedlem po schodach , nie zwrocilem nawet uwagi na to ze nie ma juz nikogo w recepcji . Poprostu wyszedlem na zewnatrz ,wyjalem mape z kufra przy motorze i …
.... zalala mnie krew, oczywiście nie dosłownie.
Wtym momencie nie moglem juz otworzyc drzwi od hotelu bo automatycznie zatrzasnely sie za mna gdy wychodzilem. Na drzwiach wlasciciel nakleil kartke ze swoim numerem telefonu ale raczej nie moglem skorzystac z tej opcji bo moja komorka zostala na gorze .
Co za kurwa kibel !!!
Zaczalem napierdalac piescia w drzwi z nadzieja ze moze ktos uslyszy -nadaremnie. Super- Stalem na dworze w gaciach i deszcz napierdalal mi na glowe. Biegalem dookola jak nawiedzony i nawoływałem pod oknami jednak nasze pokoje znajdowaly się na pierwszym pietrze i nikt mnie nie slyszal. Probowalem nawet uzyc motocykla Seby ktory ma dosc glosny alarm i trzaslem nim co chwile ale oczywiście nikt nawet nie zwrocil uwagi na donosny sygnal . Chcialo mi sie wyc. Zastanawialem sie ile czasu minie zanim ktorys z ekipy zauwazy moja nieobecnosc, jak dotad minelo okolo dwudziestu minut i nic.
Chyba jeszcze nigdy sie tak nie cieszylem na widok Fresza jak wtedy gdy zobaczylem go na schodach, oczywiscie nie musialem sie ludzic nikt ani mnie nie slyszal ani tez sie nie zmartwil moja nieobecnoscia . Czysty zbieg okolicznosci chcial ze Fresz zszedl jeszcze cos sprawdzic przy swoim motocyklu. Przemoczony wbilem sie do srodka i udalem sie od razu pod prysznic by ciepla woda przywrocic krazenie krwi . Po okolo pol godziny juz bylo ok.
Byliśmy glodni ale , o tej porze nie było zadnych szans na zjedzenie czegokolwiek, wszystko w okolicy było pozamykane. W hotelu nie bylo nikogo wiec wygladalo na to ze za 50 euro na glowe pojdziemy spac glodni. Jedynie w lodowce w pokoju znalezlismy po malym piwku. W sumie może być i piwo na kolacje, saczylismy pomalu delektujac sie smakiem, az wreszcie udalismy sie spac. Mialem nadzieje ze byl to pierwszy i ostatni hotel podczas tej wyprawy bo nie tak to mialo byc. Przejechalismy dzis 428 km. Razem mielismy za soba 1777 km